czwartek, 25 stycznia 2018

Kompromis - ona, on, remis

"Tylko to piwo i te twoje mecze". Klasyk. Kto tego nie usłyszał, ten nie zna życia, albo naprawdę nigdy piwa się nie napił ani meczu nie obejrzał. Z tym, że kombinacje są różne, bo w miejsce rzeczonego piwa czy meczu można wstawić wszystko inne: od konsoli, przez komórkę, garaż, kumpli czy telewizor. Kto z kolei tego nie powiedział, ten (a właściwie ta)... nie istnieje. Nie istnieje, nie żyje, nie urodziła się. Nie ma absolutnie najmniejszej możliwości, aby z ust kobiety kiedykolwiek nie padły te magiczne słowa. 

Dlaczego w ogóle padają? A no pewnie dlatego, że kobiety alergicznie reagują na fakt, kiedy facet organizuje sobie czas, nie uwzględniając ich w planach. Są złe, że coś może dziać się bez nich, że ktoś w ich związku zrobić coś innego niż zaplanowały, a przy tym dobrze się bawi. Nie może być. Ale jest też druga strona. Ciemniejsza strona. Nie, nie Greya, medalu. No bo jeśli związek to jest zespół, drużyna, duet, a jeden z zawodników ciągle siedzi na ławce rezerwowych, co w domowych warunkach można nazwać kanapą, to też tak do końca nie jest fair. Kiedy po powrocie na kwaterę (jeśli oczywiście pracuje) od razu wskakuje w strój domowy typu dres, pierwsze kroki kieruje do lodówki (o ile wcześniej nie przywlekł zdobyczy w reklamówce, co poznać się da po charakterystycznym brzdęku szkła. Jak pije puszkowe - jest problem - nie słychać) i zasiada na swoim tronie, wiadomo, że mamy do czynienia z królem dżungli i cokolwiek nie odwracałoby jego uwagi od partnerki - jest problem. Siada przed telewizorem, komputerem, załącza konsolę, czy nawet tonie w książkach, obojętnie co by to nie było, ale jest ważniejsze niż druga osoba - mamy problem.

Jak więc, do cholery, zrobić tak, żeby ludzie ze sobą żyli, nie nudzili się sobą, a przy okazji jeszcze się nie pozabijali? Jest takie jedno magiczne słowo, pod którym kryje się recepta: kompromis. Tak, brzmi banalnie. Miłość też brzmi banalnie, a jednak sprawia, że patrząc na parę osiemdziesięciolatków trzymających się za ręce aż raduje się serce i każdy z nas zazdrośnie myśli: kurczę, też tak chcę. Wielkie słowa, oznaczające wielkie rzeczy nie na darmo są wielkie. Nie wszystko (choć większość pewnie tak) da się załatwić za kasę, a naczelnym celem związku nie jest zajebisty seks. To znaczy jasne, że jest, ale nie jest celem jedynym i najważniejszym. Nie wszystko się wokół niego kręci. Wokół kasy też nie. Jakoś naiwnie wierzę, że nie. Że jest coś ponad to. Coś więcej. Ale jak to wydobyć? A potem utrzymać?

No właśnie jak? Tym bardziej, że my naprawdę jesteśmy totalnie inni. Totalnie! Mężczyźni mają większe stopy, kobiety większe piersi (w każdym razie powinny), mężczyźni odpoczywają na klopie, kobiety w wannie, mężczyźnie nie powinni chodzić w rurkach, a kobiety lać się po mordach. My nawet mózgi mamy inne. Jak to pogodzić, żebyśmy w ogóle mogli obok siebie żyć, nie mówiąc o tym, żeby się kochać? Złotej recepty nie ma. Bo jakby była to nie byłoby rozwodów, kłótni, wypalenia. Na rynku jest milion poradników z cyklu "Jak...", jak coś robić, żeby tego nie spieprzyć, jak najszybciej z punktu a trafić do punktu b (czasem nawet G), jak żyć. Ile z nich weźmiemy do siebie to nasze, ale prawda jest taka, że każdy bierze co innego. 

I chyba tu jest pies pogrzebany. Najwięcej zależy od tego, jak my sami chcemy, aby ta relacja wyglądała. Czy chcemy walki, przeciągania liny, dominacji, czy spokoju i harmonii. Czy dojdziemy do tego drogą konstruktywnych konfliktów (to znaczy, że będziemy się kłócić, ale bez rzucania w ryj mięsem, a potem wyciągać wnioski) czy konfliktów siłowych, nastawionych na wyniszczenie, w tym przypadku już nie partnera, a przeciwnika. Opcja druga jest dość ryzykowna, bo wielce prawdopodobne jest, że donikąd nas nie zaprowadzi. Ale dość prosta, bo po prostu trzeba się napieprzać. Opcja pierwsza jest trudniejsza, bo wymaga poświęcenia i przyznania się do błędu. I zajrzenia w głąb siebie. Otwartości na drugą osobę, gotowości do dialogu. Czyli bardzo trudnych rzeczy, szczególnie jeśli jest się przekonanym o swojej wartości. Nie mylimy tu wartości z nieomylnością, bo ludzie nieomylni się nie mylą, więc nie muszą z nikim gadać.

Jeśli wspólne życie obojga ludzi przyrównać by do wojny, to kompromis byłby aktem podpisania pokoju. Uroczysta ugoda, gdzie każda ze stron godzi się na pewne ustępstwa dla ogólnego dobra. Zachowuje większość swoich postulatów, o które tak zaciekle walczyła, ale w obliczu możliwości globalnego spokoju jest gotowa zgodzić się przymknąć oko raz czy dwa. W nomenklaturze sportowej z kolei, kompromis to nic innego jak remis. Remis bramkowy oczywiście, bo każda z drużyn bramki traci, ale odnosi też korzyść, więc i strzela. Jest taka teoria wielu trenerów, która mówi, że zamiast zremisować dwa mecze lepiej jest jeden przegrać, a drugi wygrać. Opcja ta ma wymierną korzyść, bo za zwycięstwo dostanie się trzy punkty, a za dwa remisy będą ledwie dwa. Na pierwszy rzut oka - oczywista oczywistość. Ale spoglądając głębiej, sprawa już tak oczywista nie jest. Zwycięstwo i porażka sprawiają, że jest różnica, coś się dzieje, jest radość, ale jest też smutek, bo jest zwycięzca, ale jest tez pokonany, że tak naprawdę nie wiadomo,  czego spodziewać się w następnym meczu, bo brakuje stabilizacji. Dwa remisy to już jakiś zalążek spokoju, na którego podwalinach można zacząć myśleć o budowaniu czegoś trwałego, co wkrótce może zamienić remis w zwycięstwo. Zwycięstwo dla obu stron. 

"Tylko to piwo i te twoje mecze". Jeśli są tylko mecze, to trochę słabo. Jeśli jest tylko piwo, to też słabo i nic dobrego to nie zwiastuje. Słabo i najzwyczajniej nie w porządku. Jedna strona jest zadowolona, druga nie, czyli czyjeś zwycięstwo jest jednocześnie czyjąś porażką. "Zawsze jest tak, jak ty chcesz". Identyczna sytuacja. Jedna strona zgarnia komplet punktów, ale druga pozostaje z zerem na koncie. Wspólne życie generuje setki takich sytuacji. Na każdym kroku stajemy u progu wyborów, które każą nam opowiedzieć się za jedną ze stron. A że koszula bliższa ciału, wybieramy opcję, która jest wygodniejsza dla nas, nie? Dlatego kłócę się z tobą, ale oglądam swój ulubiony film. Sam. Dlatego wygarniam ci, że jesteś najgorszy, a meble do kuchni wybiorę sama. Dlatego wyjdę z kumplami na miasto, a ty jedź sama do matki. Postawię na swoim. Będę szczęśliwy. Dwie godziny, ale będę. A potem wrócimy do domu. I nie będziemy z sobą gadać. Wygrałem. A ja się odwrócę na drugi bok, kiedy w nocy położysz rękę na moim brzuchu. Wygrałam. Można tak ciągnąć w nieskończoność. I mnożyć swoje zwycięstwa, które za chwilę staną się porażką. Ale jak będzie okazja, to się odegram i znów będę górą. 

To piękne słowo na "K" gdzieś tam zawsze jest w tyle głowy każdego z nas. Cała sztuka polega na tym, żeby w odpowiednim momencie je wyciągnąć i rzucić na stół zamiast szukać kolejnego fortelu, jak wykiwać przeciwnika (bo przecież wtedy nie partnera). Więc spróbuj wyłączyć transmisję meczu, a zobaczysz jakie piękne oczy ma twoja dziewczyna. Spróbuj z nią pożartować, a zobaczysz jakim jest zajebistym (tak, zajebistym - nie subtelnym, pięknym delikatnym, ani wrażliwym) człowiekiem, jaka potrafi być zabawna, podobnie jak twoi kumple wyluzowana, a do tego wszystkiego ma tak cudowny śmiech, o którym już zapomniałeś, bo dawno się razem nie śmialiście. Zabierz ją na spacer i popatrz jak wiatr rozwiewa jej włosy, poczuj się dumny, kiedy jesteście w restauracji, a frajerzy siedzący przy barze nie mogą oderwać od niej wzroku. Powiedz jej, że ją kochasz i zrób dla niej obiad, kiedy gnije dłużej w pracy. Nawet jak przypalisz ryż i będzie smakowało jak kupa, w jej uśmiechu zobaczysz, że było warto. Nie kłóć się, że Walentynki to nie święto (choć tak naprawdę to nie jest żadne święto, tylko dzień jak każdy inny) i idźcie do kina na to, co ona wybierze. Bez względu na to, czy będzie to francuski dramat, czy młody milioner lejący batem po dupie swoją sekretarkę.

A ty spytaj go, jak tam w pracy, co dziś naprawił, komu pomógł, kto ważny do niego dzwonił, żeby on mógł być jeszcze ważniejszy. Poproś, żeby opowiedział ci, co się stało w ostatnim odcinku "Punishera". Spytaj za kim kibicuje, kiedy będziecie razem oglądali mecz. Jak gnije dłużej w pracy, to wyskocz po piwko i wsadź do lodówki. Będzie zachwycony. Kiedy leżycie w łóżku, połóż rękę na jego brzuchu, oszaleje. Namów go, żeby wyszedł z kolegami, a jak wróci zawiany, przynieś herbatę. Zaproś na obiad jego mamę, posłuchajcie razem jego ulubionej płyty, kup bilety na "Avengersów". Powiedz mu, że ciągle ci się podoba i nawet kiedy opowiada najgorsze żarty na świecie - zaśmiej się. Chociaż spróbuj. Czasem jest ciężko, ale postaraj się nie tracić cierpliwości. Chociaż nie tak od razu. Nawet jak zapomni o rocznicy, zapomni wyprowadzić psa, albo obejrzał się za sąsiadką, a to ty przecież byłaś u fryzjera. Nawet jak odstrzelisz się wieczorem na bóstwo, a ten debil nie zauważy i pójdzie spać. Chociaż nie, wtedy już nie. 

Jesteśmy inni, ale odkrywanie swoich światów na wzajem może być fascynujące. Może sprawić, że poznamy się po raz kolejny, po raz kolejny się w sobie zakochamy. Jesteśmy inni, ale to nie przeszkadza, abyśmy byli dla siebie wyjątkowi. To, że nie jesteśmy idealni, też nie powinno przeszkadzać. Bo nie jesteśmy, nie ma dyskusji. Ale w tym właśnie całe piękno, aby w oczach, w które patrzymy na sekundę przed pocałunkiem widzieć cały swój świat. 

P.S. Miłość jest wtedy, kiedy ja usilnie staram się dojrzeć, kto się rozgrzewa i tym samym, kto wyjdzie w pierwszym składzie, a ona, kręcąc się i przeglądając w telefonie, mówi, żebyśmy sobie zrobili selfie. I mówi to tak przekonująco i z takim żarem w oczach, że ja wiem , że to jest dla niej ważne i ja wtedy nie marzę o niczym innym, jak tylko o tym, żeby to następne zdjęcie było po prostu idealne. Dla niej. Bo ją kocham.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz