poniedziałek, 5 marca 2018

Pędzą konie po stadionie

"Ooops I did it again" śpiewała niegdysiejsza idolka nastolatek. Tak samo, z tym, że pewnie bez "ups" mogą zaśpiewać przedstawiciele polskiej sceny kibicowskiej. Znów to zrobiliśmy! Pokazaliśmy, że trzeba się z nami liczyć, bo kluby to my! Pieprzyć prezesów, pikników i cały ten cholerny modern football. Jesteśmy sercem tego sportu! A wiadomo, gdzie serce tam nie ma rozumu. Ale są sedesy rzucane z trybun.

O poziomie klubowej piłki w kraju nad Wisłą, podobnie jak o gustach dyskutować się nie powinno. My, Polacy robimy to z patriotycznego obowiązku. Do tego znajdują się patrioci lokalni, którzy średnio raz na dwa tygodnie wybierają się na cyrkową arenę zjeść kiełbasę, czy ostatnio w czasie mrozów – dostać herbatę. Ciepłą. Nie wiem, czy są ludzie, którzy oglądają nasze rodzime rozgrywki i nie płynie w nich polska krew, ale to już temat na zupełnie inną historię.

Są tacy, co chodzą. I dostają porządną dawkę emocji. Daleko szukać nie trzeba, weźmy ostatni weekend. Trzy razy z rzędu po 0:0, mnóstwo strzałów, brawurowych akcji, wiadomo, klasyczne mecze walki. W końcu nadszedł sobotni „creme de la creme”, derby Śląska. Co prawda nie te Wielkie, ale zawsze. Sam mecz, jak na nasze warunki był nawet znośny. Padła jedna bramka. To było chyba za mało, bo niektórzy z ludzi zgromadzonych na stadionie postanowili dodać widowisku nieco smaczku. Jedni źle zinterpretowali przepisy o spalonym, a drudzy zaczęli szturmować nie tą bramkę. 

I nie chodzi o to, żeby oceniać kto zaczął. Nie chodzi o to, żeby oceniać czyja to wina. I nie chodzi o to, czy to stało się w Gliwicach, Zabrzu, Gdańsku czy Poznaniu. Stało się. Jak to zręcznie ujął komentator: "ludzie, którzy na stadiony chodzić nie powinni" znów dali o sobie znać, narobili szkód, a sędzia posprzątał zabawki i zaprosił piłkarzy do szatni. Tych ostatnich trochę szkoda, bo zapieprzali przy minus dziesięciu, a okazało się, że po prostu zrobili sobie dłuższą rozgrzewkę. Co teraz?

Gówno. Najprawdopodobniej. No bo co innego? Trochę poboli, będą kary, walkowery, mocne słowa. Wszyscy nas zapewnią, że jak w piosence Lipnickiej: "to był ostatni raz"... Wyjdziemy z tego silniejsi, musimy wspólnie wyrzucić bandytów ze stadionów. Ale tak naprawdę to był pierwszy taki wybryk w tym sezonie i na Zachodzie też mają problem. Dziennikarze się tylko cieszą, bo ciekawy temat sam się znalazł. 

Mamy problem i to wielki, bo rozwiązanie go wymagałoby współpracy i konsekwencji wielu organów, a to niestety jest dziś niemożliwe. I niestety komisarz Ryba mia rację: "bo paragrafy". Mamy problem, bo piłka nożna przyciąga dziś najwięcej kibiców (tak, to specyficzne audytorium też trzeba tak nazywać, bo spełniają warunki podane w definicji) i nie da się każdemu wejść do głowy i przestawić we łbie pstryczek z opcji "spuścić wpierdol" na "oglądać mecz". Mamy wreszcie problem, bo oni i tak by się lali, jeśli nie na stadionie piłkarskim, to na żużlowym, hokejowym czy na zawodach w łucznictwie. Taka porąbana natura, a z nią wygrać będzie bardzo ciężko.

Kiedyś było inaczej. Nie, że lepiej, ale inaczej. Były wojny, więc taki wojownik jeden z drugim mógł ruszyć w świat, pomachać toporem i co zgarnął to jego. Wracał i już był spokojny, bo cały testosteron zostawiał na polu bitwy. A teraz? Dwa razy w tygodniu klata na siłce, pograć na playu, wyprowadzić jorka i zrobić browara do serialu wieczorem. Ciężko się tak wyżyć. Coś robić trzeba. Przywdziewa więc taki alfa samiec barwy wojenne jedynie słusznego klubu, krzyczy, że właśnie ten klub to my i szuka kogoś z szalikiem w kolorach wrogich. Może i upraszczam, ale agresja to zjawisko skrajnie patologiczne i nie ma dla niego miejsca ani na stadionach ani w życiu w ogóle. Niestety tak samo mocno go nie akceptujemy, co jesteśmy wobec niego bezsilni.

Piękne mieliśmy show, były konie, brawurowe pościgi, sędzia nawet pożyczył spray policjantom, żeby mogli namalować linię na plecach grającemu z nimi w berka kibicowi. Część tych, którzy sforsowali ogrodzenie wyszła na środek areny, żeby się pokazać szerszej widowni, jeden nawet podbiegł do przeciwnej trybuny, aby pokazać jakąś sztuczkę wykonywaną rękami kibicom przyjezdnym. Piłkarze byli trochę przerażeni, że publika zabiera im pracę i przejmuje show, więc posłali najmniejszego, z nadzieją, że go nie zleją (bo mały), żeby ten jednak przekonał ich, aby pozostali na miejscu i pozwolili grać w piłkę. Ale grać w piłkę już się nie dało. Bo w takich momentach piłka schodzi na dalszy plan.

Mamy taką mentalność, my Polacy, że musimy się dzielić na obozy. Że zawsze musi być wróg, ktoś z kim trzeba walczyć. Gdyby znalazła się ekipa w szalikach w barwach McDonald's od razu pojawiłaby się grupa w szalikach KFC. Na fanów Biedry napieraliby fanatycy Lidla. Wielbicieli Roberta Makłowicza po mordach zaczęliby lać zwolennicy Okrasy. Byle by się tylko napieprzać po ryjach, byle by tylko był ten drugi, nieważne jaki, ważne, że inny. Taka natura, taki klimat, takie głowy. A w głowach jak na boisku w Gliwicach - nasrane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz