Zdarzyło mi się
ostatnio poruszyć pewien, wydawałoby się z pozoru błahy temat, a
okazało się, że zacząłem się nad nim poważnie zastanawiać. I
analizować. I diagnozować. I wyszło z tego, że mam problem. Ja i
wielu, jak podejrzewam, innych mężczyzn, którzy pamiętają czasy
gumy Turbo, a nawet jeszcze bardziej zamierzchłe.
Było Porozmawiane,
a wystarczyło ledwie kilka zdań. Kilka zdań, dzięki którym
zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę to rozmawiać nie umiem.
Albo inaczej – że mam z tym wielki problem i chyba zaczynam
rozumieć, dlaczego tak właśnie może być. Zacząłem się
zastanawiać nad tym, co mi wkładali do głowy odkąd tylko pamiętam
i wyszło mi, że w dużej mierze było to coś, co teraz nie czyni
ze mnie idealnie funkcjonującego męża.
POPRZEDNIO
było o tym, co to znaczy robić coś jak baba i dlaczego chłopakom
nie pozwala się płakać, bo przecież jak mówi staropolskie
przysłowie: prawdziwy mężczyzna nie płacze. Ja jestem raczej
zwolennikiem hasła, że prawdziwy mężczyzna łez się nie boi, ale
jednak owocem (ofiarą?) dominacji tego pierwszego stwierdzenia.
Stwierdzenia, które spowodowało, że pierwszym miejscem, w którym
staram się uporać z jakimś problemem jest moja głowa. I ów
problem siedzi tam bardzo, bardzo długo. Tak długo, aż ktoś nie
przyjdzie i nie wywali go z kopa na zewnątrz. Rzadko jestem to ja
sam. Bo w końcu, kto się sam kopie po głowie, nie? Z płaczem
ulatują złe duchy, łzy oczyszczają głowę, emocje znajdują
ujście. Jak śpiewał Rysiek: „Czasem płaczę, bo chce mi się
płakać, wtedy czuję, że uchodzi ze mnie zło...” Fajnie, ale
prawdziwy mężczyzna nie płacze.
No
właśnie. Prawdziwy mężczyzna. Czy po prostu mężczyzna. Co to w
ogóle znaczy? Jaki powinien być mężczyzna? To proste – męski!
I tu się zaczynają schody, bo co to do cholery znaczy męski? Co
przychodzi pierwsze na myśl? Męski i silny czy męski i wrażliwy?
Mam wrażenie, że pochodzę z czasów, kiedy model wychowywania był
nastawiony bardziej na silny, a żyję w czasach, kiedy silny być
muszę, a wrażliwy potrzebuję. Muszę, bo, bez względu na to,
jakie liberalne nie byłyby dzisiejsze czasy – taką mam(y) naturę,
a potrzebuję, bo chcę być szczęśliwy i chcę to szczęście dać
osobie obok i tym, za których mam nadzieję być w przyszłości
odpowiedzialny.
Od
dziecka uczulano mnie, że mam nie płakać. Że mam być silny, bo
co to za facet, co płace. Wszelkie wątpliwości rozwiewano wszystko
wyjaśniającym: „przestań”. I nie chodzi o to, że mam
pretensje. Nie mam. Chodzi o to, że tak było ze mną (myślę, że
nie tylko) i dokładnie taki sam model był stosowany w wielu
poprzednich pokoleniach. Problemu nie było dopóki kobiety nie
doszły do głosu tak mocno jak teraz. Teraz już nie ma wyraźnego
podziału na stronę dominującą i tą drugą, związek biegnie
dwutorowo, obie strony są sobie równe, prowadzą dialog. A dialog
znaczy problem. Od dziecka wbijali mi do głowy, że mam być silny.
Od dziecka też pamiętam, że to dziewczynki były przedstawiane
jako ta słabsza płeć. Słabsza płeć nagle stała się silna,
często nawet silniejsza. Dla równowagi – ta zawsze silna powinna
mieć prawo do słabości. Problem w tym, że nie wiadomo jak z tego
prawa korzystać, mając z tyłu głowy to pieprzone „nie płacz”.
Jeszcze
innym problemem jest to, że najpierw trzeba sobie w ogóle zdać
sprawę z tego, że ma się problem. I to, proszę mi wierzyć, wcale
nie jest takie proste. Jak ruszyć, zmienić coś, co wtłaczano nam
z taką konsekwencją przez tyle lat? Mężczyźni niestety, często
nie widzą żadnego problemu, silnie przekonani o swojej
niezawodności. Piwko z kumplami - po piątym wyznanie, że się ich
szanuje, a po ósmym nawet kocha. Ale samym piwem człowiek nie żyje
i przychodzi moment, że postanawia się połączyć z kimś na czas
dłuższy niż jedna noc. Związek. A w związku, jak to w związku –
dialog. A dialog, jak to dialog – problem. I wtedy są dwie opcje.
Dobra i zła. Zacznę, jak to zwykle bywa, od tej złej: nic się nie
zmienia. Problemu nie ma (tak, w tym wypadku, kiedy problemu nie ma,
to znaczy, że jest ogromny!) i tak sobie człowiek żyje ciągle
przekonany o swojej zajebistości. Przecież zarabia, jest
przystojny, zaradny i dobry w łóżku. Problemy w pracy rozwiązuje
w piątek w knajpie, z kumplami. Problem w związku też. Jak go coś
gryzie – patrz wcześniej. Na pytanie: co się dzieje, odpowiada:
nic. Ona to akceptuje. Dalej są razem. A właściwie to bywają.
Jest
też dobra opcja. Może być nawet od momentu, kiedy on na pytanie:
co się dzieje, odpowiada: nic. Bo kiedy ona tego nie akceptuje –
on wie, że ma problem. I zaczyna się magiel... Pytania, rozmowy,
rozmowy, pytania i tak na okrągło. Szczerze przyznam, że jest z
tym trochę jak z alkoholizmem - alkoholik wie, że jest ciągle
zagrożony i nie może wychylić ani jednego, tutaj też ciągle
musisz się pilnować – analizować, myśleć, odpowiadać
szczerze, z samego środka, czasem nawet samemu zacząć. Jest dużo
prościej, kiedy godzisz się z tym, kiedy przyznajesz, że masz
problem. Dalej jest mnóstwo pracy, ale przynajmniej wiadomo, nad
czym pracować. Kiedy jest osoba, która wspiera, jest łatwiej sobie
z tym poradzić. I ta osoba staje się błogosławieństwem. I celowo
piszę osoba, a nie kobieta (choć akurat u mnie konkretnie była to
właśnie kobieta – dziś moja Ż.), bo może to być i facet.
Zarówno dla drugiego faceta jak i dla kobiety, która ma z tym
problem. Bo domyślam się, że problem ten nie dotyczy tylko
mężczyzn. Acz pewnie głównie. Można z tego wyjść, można z tym
wygrać i to przezwyciężyć. Ale walka jest ciężka.
Brzmi
to dość makabrycznie i dziwnie, ale dla osoby, która otwarcie
komunikuje swoje potrzeby problem nie istnieje. Dla osoby, która
rozmowę traktuje jak oznakę słabości – istnieje i to ogromny.
Kiedy pytanie, które gdzieś zahacza o skrawek tego, co w środku
traktowane jest jak cios w to, co nietykalne, kiedy blokuje i
sprawia, że automatycznie stawiasz gardę i chcesz się wycofać, to
dużo czasu minie zanim siądziesz i zaczniesz swobodnie mówić, że
boli Cię fakt, że żona Cię nie docenia, że uważasz, że wasze
relacje nie są oparte na zaufaniu, albo, że masz żal do swojego
ojca, że bardziej cenił intelekt młodszej siostry niż Twój, co
sprawia, że teraz nie potrafisz cieszyć się wspólnymi świętami,
bo ciągle o tym pamiętasz. Kiedy jednak wiesz, że masz problem, to
jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało – jest dobrze.
Gdzieś
po drodze natrafiłem na opinię, że zamykam temat i skupiam się na
jednej płci. Nie zamykam – z pewnością jest to zjawisko
powszechne dla płci obu, ale i tak uważam, że w większym stopniu
dotyczy mężczyzn. Była też opinia, że płaczący facet to cipa
(cipa, czy np. pizda to kolejny przykład na to, jak bardzo nas
zmasakrowano za młodu, bo przecież być pizdą to sto razy gorzej
niż być chujem) i że właśnie przez płaczących facetów rozmył
się obraz prawdziwych mężczyzn. Cóż, każdy ma prawo do własnej
opinii. Płaczący facet nie jest wcale taki zły, a skoro płacze,
to znaczy, że się nie wstydzi. Skoro się nie wstydzi, to znaczy,
że się nie boi pokazać, co naprawdę ma w środku. A jeśli się
nie boi – to jest odważny. Bo myślę sobie, że odwaga to nie
jest bić się z większymi od siebie. Odwaga to powiedzieć, że się
boję.
Jestem
z pokolenia gumy Turbo i MacGyvera. Jestem jeszcze młody, ale
wystarczająco stary, aby wychować się w czasach, kiedy rozmowa nie
była supermodna. Szczególnie ta szczera, szczególnie z młodym
mężczyzną. I w jego wykonaniu. Mam w głowie dość spory bagaż,
ale myślę, że nie tylko ja. Ciężko mi rozmawiać o tym, co mnie
boli, ale się staram. Staram się, bo nie chcę być ciężarem dla
tych, którzy przyjdą po mnie. Żeby oni już tego problemu nie
mieli. I póki co, jestem spokojny. Bo widzę, jak z młodym
pokoleniem rozmawiają moi rówieśnicy. Widzę, jak zwracają się
do swoich synów i córek, widzę, jak bardzo są otwarci i cudowni,
mówiąc z nimi o wszystkim i ciągle im powtarzając, jak bardzo ich
kochają. Wszystko idzie w dobrą stronę.
Idzie,
bo to kobiety wymusiły na nas, facetach, tą zmianę. Kobiety, które
nie akceptują faktu, że ich partner, udając silnego (bo musi),
zamyka się w sobie i ze wszystkim w głowie walczy sam. Sam, bo mu
za dzieciaka nagadali, że tak postępuje prawdziwy mężczyzna –
radzi sobie sam. Nie kurwa, nie radzi sobie sam, bo jest bezradny jak
młody kurczak. Kiedy nie dopuszcza do siebie nikogo, nie dzieli się
swoimi problemami – kumuluje je pod czaszką. One się tam
zbierają, kłębią i bezpiecznik wybija w najmniej spodziewanym
momencie. Pół biedy, kiedy siedząc za kierownicą, opierdoli
gościa z opla, który wlecze się jak... wlecze się strasznie.
Gorzej już, kiedy np. zacznie drzeć japę na pana w markecie, bo
ten za wolno kasuje, albo przyburaczy w poczekalni u lekarza, że
„przecież jak byłem przed tą panią!” Najgorzej, kiedy
nazbiera mu się już sporo, bo szef go wkurwia, pokłócił się z
matką i chyba nie jest już tak wysportowany jak kiedyś, bo łapie
zadyszkę, jak ma dobiec na autobus, kiedy gotuje mu się pod czachą,
ale i tak z nikim o tym nie pogada. Bo przecież po co. I kiedy jest
już na granicy, kiedy wystarczy iskierka, kiedy dzieli go dosłownie
moment od tego, żeby komuś przypierdolić, właśnie wtedy żona
krzyczy z drugiego pokoju, że zostawił rozpieprzone skarpetki na
podłodze...
Są
osoby, dla których problem nie istnieje i są to osoby bardzo
szczęśliwe. Komunikowanie nie sprawia im problemu, są otwarte i
dzielą się sobą z innymi, a głównie z tą drugą, najważniejszą
osobą. Są też osoby, które tego nie potrafią, mają z tym
problem. I albo próbują coś z tym robić, albo nie. Jeśli
dostrzegasz w sobie podobną trudność, to już jesteś krok do
przodu. „Głowa to najlepsze miejsce dla moich myśli” – co do
tego nie mam wątpliwości. Ale jakkolwiek dziwnie to nie brzmi,
czasem trzeba je wypuścić na zewnątrz. Trzeba. Bo ona tego
potrzebuje. I na to zasługuje. Walka trwa...
Photo by Tony Rojas on Unsplash
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz