czwartek, 12 kwietnia 2018

Chłopaki nie płaczą i nie potrafią rozmawiać

Zdarzyło mi się ostatnio poruszyć pewien, wydawałoby się z pozoru błahy temat, a okazało się, że zacząłem się nad nim poważnie zastanawiać. I analizować. I diagnozować. I wyszło z tego, że mam problem. Ja i wielu, jak podejrzewam, innych mężczyzn, którzy pamiętają czasy gumy Turbo, a nawet jeszcze bardziej zamierzchłe.

Było Porozmawiane, a wystarczyło ledwie kilka zdań. Kilka zdań, dzięki którym zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę to rozmawiać nie umiem. Albo inaczej – że mam z tym wielki problem i chyba zaczynam rozumieć, dlaczego tak właśnie może być. Zacząłem się zastanawiać nad tym, co mi wkładali do głowy odkąd tylko pamiętam i wyszło mi, że w dużej mierze było to coś, co teraz nie czyni ze mnie idealnie funkcjonującego męża.


POPRZEDNIO było o tym, co to znaczy robić coś jak baba i dlaczego chłopakom nie pozwala się płakać, bo przecież jak mówi staropolskie przysłowie: prawdziwy mężczyzna nie płacze. Ja jestem raczej zwolennikiem hasła, że prawdziwy mężczyzna łez się nie boi, ale jednak owocem (ofiarą?) dominacji tego pierwszego stwierdzenia. Stwierdzenia, które spowodowało, że pierwszym miejscem, w którym staram się uporać z jakimś problemem jest moja głowa. I ów problem siedzi tam bardzo, bardzo długo. Tak długo, aż ktoś nie przyjdzie i nie wywali go z kopa na zewnątrz. Rzadko jestem to ja sam. Bo w końcu, kto się sam kopie po głowie, nie? Z płaczem ulatują złe duchy, łzy oczyszczają głowę, emocje znajdują ujście. Jak śpiewał Rysiek: „Czasem płaczę, bo chce mi się płakać, wtedy czuję, że uchodzi ze mnie zło...” Fajnie, ale prawdziwy mężczyzna nie płacze. 

No właśnie. Prawdziwy mężczyzna. Czy po prostu mężczyzna. Co to w ogóle znaczy? Jaki powinien być mężczyzna? To proste – męski! I tu się zaczynają schody, bo co to do cholery znaczy męski? Co przychodzi pierwsze na myśl? Męski i silny czy męski i wrażliwy? Mam wrażenie, że pochodzę z czasów, kiedy model wychowywania był nastawiony bardziej na silny, a żyję w czasach, kiedy silny być muszę, a wrażliwy potrzebuję. Muszę, bo, bez względu na to, jakie liberalne nie byłyby dzisiejsze czasy – taką mam(y) naturę, a potrzebuję, bo chcę być szczęśliwy i chcę to szczęście dać osobie obok i tym, za których mam nadzieję być w przyszłości odpowiedzialny.

Od dziecka uczulano mnie, że mam nie płakać. Że mam być silny, bo co to za facet, co płace. Wszelkie wątpliwości rozwiewano wszystko wyjaśniającym: „przestań”. I nie chodzi o to, że mam pretensje. Nie mam. Chodzi o to, że tak było ze mną (myślę, że nie tylko) i dokładnie taki sam model był stosowany w wielu poprzednich pokoleniach. Problemu nie było dopóki kobiety nie doszły do głosu tak mocno jak teraz. Teraz już nie ma wyraźnego podziału na stronę dominującą i tą drugą, związek biegnie dwutorowo, obie strony są sobie równe, prowadzą dialog. A dialog znaczy problem. Od dziecka wbijali mi do głowy, że mam być silny. Od dziecka też pamiętam, że to dziewczynki były przedstawiane jako ta słabsza płeć. Słabsza płeć nagle stała się silna, często nawet silniejsza. Dla równowagi – ta zawsze silna powinna mieć prawo do słabości. Problem w tym, że nie wiadomo jak z tego prawa korzystać, mając z tyłu głowy to pieprzone „nie płacz”.

Jeszcze innym problemem jest to, że najpierw trzeba sobie w ogóle zdać sprawę z tego, że ma się problem. I to, proszę mi wierzyć, wcale nie jest takie proste. Jak ruszyć, zmienić coś, co wtłaczano nam z taką konsekwencją przez tyle lat? Mężczyźni niestety, często nie widzą żadnego problemu, silnie przekonani o swojej niezawodności. Piwko z kumplami - po piątym wyznanie, że się ich szanuje, a po ósmym nawet kocha. Ale samym piwem człowiek nie żyje i przychodzi moment, że postanawia się połączyć z kimś na czas dłuższy niż jedna noc. Związek. A w związku, jak to w związku – dialog. A dialog, jak to dialog – problem. I wtedy są dwie opcje. Dobra i zła. Zacznę, jak to zwykle bywa, od tej złej: nic się nie zmienia. Problemu nie ma (tak, w tym wypadku, kiedy problemu nie ma, to znaczy, że jest ogromny!) i tak sobie człowiek żyje ciągle przekonany o swojej zajebistości. Przecież zarabia, jest przystojny, zaradny i dobry w łóżku. Problemy w pracy rozwiązuje w piątek w knajpie, z kumplami. Problem w związku też. Jak go coś gryzie – patrz wcześniej. Na pytanie: co się dzieje, odpowiada: nic. Ona to akceptuje. Dalej są razem. A właściwie to bywają.

Jest też dobra opcja. Może być nawet od momentu, kiedy on na pytanie: co się dzieje, odpowiada: nic. Bo kiedy ona tego nie akceptuje – on wie, że ma problem. I zaczyna się magiel... Pytania, rozmowy, rozmowy, pytania i tak na okrągło. Szczerze przyznam, że jest z tym trochę jak z alkoholizmem - alkoholik wie, że jest ciągle zagrożony i nie może wychylić ani jednego, tutaj też ciągle musisz się pilnować – analizować, myśleć, odpowiadać szczerze, z samego środka, czasem nawet samemu zacząć. Jest dużo prościej, kiedy godzisz się z tym, kiedy przyznajesz, że masz problem. Dalej jest mnóstwo pracy, ale przynajmniej wiadomo, nad czym pracować. Kiedy jest osoba, która wspiera, jest łatwiej sobie z tym poradzić. I ta osoba staje się błogosławieństwem. I celowo piszę osoba, a nie kobieta (choć akurat u mnie konkretnie była to właśnie kobieta – dziś moja Ż.), bo może to być i facet. Zarówno dla drugiego faceta jak i dla kobiety, która ma z tym problem. Bo domyślam się, że problem ten nie dotyczy tylko mężczyzn. Acz pewnie głównie. Można z tego wyjść, można z tym wygrać i to przezwyciężyć. Ale walka jest ciężka.

Brzmi to dość makabrycznie i dziwnie, ale dla osoby, która otwarcie komunikuje swoje potrzeby problem nie istnieje. Dla osoby, która rozmowę traktuje jak oznakę słabości – istnieje i to ogromny. Kiedy pytanie, które gdzieś zahacza o skrawek tego, co w środku traktowane jest jak cios w to, co nietykalne, kiedy blokuje i sprawia, że automatycznie stawiasz gardę i chcesz się wycofać, to dużo czasu minie zanim siądziesz i zaczniesz swobodnie mówić, że boli Cię fakt, że żona Cię nie docenia, że uważasz, że wasze relacje nie są oparte na zaufaniu, albo, że masz żal do swojego ojca, że bardziej cenił intelekt młodszej siostry niż Twój, co sprawia, że teraz nie potrafisz cieszyć się wspólnymi świętami, bo ciągle o tym pamiętasz. Kiedy jednak wiesz, że masz problem, to jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało – jest dobrze.

Gdzieś po drodze natrafiłem na opinię, że zamykam temat i skupiam się na jednej płci. Nie zamykam – z pewnością jest to zjawisko powszechne dla płci obu, ale i tak uważam, że w większym stopniu dotyczy mężczyzn. Była też opinia, że płaczący facet to cipa (cipa, czy np. pizda to kolejny przykład na to, jak bardzo nas zmasakrowano za młodu, bo przecież być pizdą to sto razy gorzej niż być chujem) i że właśnie przez płaczących facetów rozmył się obraz prawdziwych mężczyzn. Cóż, każdy ma prawo do własnej opinii. Płaczący facet nie jest wcale taki zły, a skoro płacze, to znaczy, że się nie wstydzi. Skoro się nie wstydzi, to znaczy, że się nie boi pokazać, co naprawdę ma w środku. A jeśli się nie boi – to jest odważny. Bo myślę sobie, że odwaga to nie jest bić się z większymi od siebie. Odwaga to powiedzieć, że się boję.

Jestem z pokolenia gumy Turbo i MacGyvera. Jestem jeszcze młody, ale wystarczająco stary, aby wychować się w czasach, kiedy rozmowa nie była supermodna. Szczególnie ta szczera, szczególnie z młodym mężczyzną. I w jego wykonaniu. Mam w głowie dość spory bagaż, ale myślę, że nie tylko ja. Ciężko mi rozmawiać o tym, co mnie boli, ale się staram. Staram się, bo nie chcę być ciężarem dla tych, którzy przyjdą po mnie. Żeby oni już tego problemu nie mieli. I póki co, jestem spokojny. Bo widzę, jak z młodym pokoleniem rozmawiają moi rówieśnicy. Widzę, jak zwracają się do swoich synów i córek, widzę, jak bardzo są otwarci i cudowni, mówiąc z nimi o wszystkim i ciągle im powtarzając, jak bardzo ich kochają. Wszystko idzie w dobrą stronę.

Idzie, bo to kobiety wymusiły na nas, facetach, tą zmianę. Kobiety, które nie akceptują faktu, że ich partner, udając silnego (bo musi), zamyka się w sobie i ze wszystkim w głowie walczy sam. Sam, bo mu za dzieciaka nagadali, że tak postępuje prawdziwy mężczyzna – radzi sobie sam. Nie kurwa, nie radzi sobie sam, bo jest bezradny jak młody kurczak. Kiedy nie dopuszcza do siebie nikogo, nie dzieli się swoimi problemami – kumuluje je pod czaszką. One się tam zbierają, kłębią i bezpiecznik wybija w najmniej spodziewanym momencie. Pół biedy, kiedy siedząc za kierownicą, opierdoli gościa z opla, który wlecze się jak... wlecze się strasznie. Gorzej już, kiedy np. zacznie drzeć japę na pana w markecie, bo ten za wolno kasuje, albo przyburaczy w poczekalni u lekarza, że „przecież jak byłem przed tą panią!” Najgorzej, kiedy nazbiera mu się już sporo, bo szef go wkurwia, pokłócił się z matką i chyba nie jest już tak wysportowany jak kiedyś, bo łapie zadyszkę, jak ma dobiec na autobus, kiedy gotuje mu się pod czachą, ale i tak z nikim o tym nie pogada. Bo przecież po co. I kiedy jest już na granicy, kiedy wystarczy iskierka, kiedy dzieli go dosłownie moment od tego, żeby komuś przypierdolić, właśnie wtedy żona krzyczy z drugiego pokoju, że zostawił rozpieprzone skarpetki na podłodze...

Są osoby, dla których problem nie istnieje i są to osoby bardzo szczęśliwe. Komunikowanie nie sprawia im problemu, są otwarte i dzielą się sobą z innymi, a głównie z tą drugą, najważniejszą osobą. Są też osoby, które tego nie potrafią, mają z tym problem. I albo próbują coś z tym robić, albo nie. Jeśli dostrzegasz w sobie podobną trudność, to już jesteś krok do przodu. „Głowa to najlepsze miejsce dla moich myśli” – co do tego nie mam wątpliwości. Ale jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, czasem trzeba je wypuścić na zewnątrz. Trzeba. Bo ona tego potrzebuje. I na to zasługuje. Walka trwa...

Photo by Tony Rojas on Unsplash

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz